
Mamy grudzień. Chyba jeden z najbardziej rodzinnych miesięcy w roku. Miesiąc, którego dni dzieciaki odliczają z każdą zjedzoną czekoladką z kalendarza adwentowego. Byle do Świąt i do Mikołaja. To miesiąc w którym mali ludzie są wyjątkowo podekscytowani cała magią otaczającą Święta Bożegonarodzenia i jego nadejściem. Iskierki w oczach na kolorowe światełka w które ubiera się Świat. Choinka w domu i dekoracje. Conocne psoty elfa z półki, który dzięki magii z Północnego Bieguna staje się prawdziwym, małym żyjątkiem. Wszystko to w światku dzieci jest takie beztroskie, naturalne. Ktoś jednak za tym wszystkim stoi, ktoś organizuje, kupuje, planuje i przygotowuje całą Świąteczną otoczke. W tym intensywnym czasie, łatwo o popadnięcie w cug przygotowawczy. Dni wypełnione zakupami, planowaniem, sprzątaniem, gotowaniem, lepieniem pierogów i robieniem pierników.
Pamiętam jak w zeszłym roku, moje dzieci przychodziły do mnie do kuchni, łapiąc mnie za rękę i prosząc, żebym poszła się z nimi pobawić. Nie miałam czasu, odsyłałam ich do taty, obiecując, że pobawimy się jak przyjdą Święta. Mama była zbyt zajęta odgrywaniem roli kury domowej. Życie płata figle, kiedy nadszedł pierwszy dzień Świąt i mogliśmy pobyć ze sobą, wylądowaliśmy w szpitalu z najmłodszym domownikiem. Kolejne kilka dni, to był koszmar zbijania temperatury, która nie chciała się zbić, nieprzespanych nocy i prób ukojenia bólu i dyskomfortu mojego małego chłopczyka. Nasze Święta były okropne. Tak okropne. Nowy Rok był zupełnie taki sam. Tym razem na chorobowy ruszt poszła Mia. Na nic zdały się przygotowywania, moje kilkudniowe stanie w kuchni. Wszystko poszło w kosz. Chore dzieci nie jedzą a nam apetyt też nie dokazywał.
Gdzieś początkiem grudnia był sobie taki paskudny, wietrzysty i deszczowy dzień. Pojechaliśmy z Noah po Miśkę do szkoły. W drodze powrotnej, wszyscy przemoknięci do suchej nitki, siedzieliśmy w ciszy w aucie czekając na zmianę światła na zielone. Byłam w złym humorze. Nie znoszę kombinacji deszczu i wiatru. Świadomość, że muszę wyjść z domu w taką pogodę przysparza mnie o dreszcze a wiedząc, że Noah będzie biegał po wszystkich możliwych kałużach i umorusa się w błocie po same uszy doprowadza mnie do szewskiej pasji. Do tego w głowie planowałam potrawy na zbliżające się Święta. Wersja polska i angielska, co by dzieci znały obie tradycje, jako że są dziećmi podwójnej narodowości. Trzeba posprzątać, zmienic pościele na te z Mikołajem. Próbowałam w czasie to wszystko poukładać i to też nie pomagało w moim ogólnym samopoczuciu. Byłam wściekła na samą myśl o tym całym cyrku. Wszystko mnie wkurzało, tak dla zasady. Rano nawet Mii zdążyło się oberwać po uszach o jakąś głupotę. Ciszę w aucie przerwał głos córci.
– Mami, Ty jesteś dobrą mamusią czy złą mamusią?
Zerknęłam na nią w lusterko, patrzyła gdzieś daleko przez zalaną deszczem szybę. Miała taki odległy i zamyślony wzrok. Zielone światło. Jedziemy. A mnie pomału zalewają poty. W głowie kocioł myśli. Nie wiem co powiedzieć, świadoma swojego zachowania rano i ogólnego złego humoru.
– To Ty mi powiedz, czy jestem dobrą mamusią czy złą. Ty wiesz najlepiej. – odpowiedziałam, będąc pewna, że zaraz usłyszę jaka to jestem zła i niedobra, że krzyczę, że nie pozwalam na wszystko, że nie można czekolady dopóki obiad nie jest zjedzony, że farbami nie można malować codziennie.. I tak pewnie można byłoby wyliczać w nieskończoność.
Po chwili namysłu, Mia się odezwała.
-Jesteś najlepszą mamusią. A wiesz dlaczego?
– Dlaczego? – w tym momencie odetchnęłam z ulgą. Serce wracało do normalnego rytmu i temperatura ciała zaczeła spadać. Nie mogłam doczekać się odpowiedzi.
-Bo zawsze kiedy ja albo Noah biegniemy i przebiegamy przez ulicę i jak czasem zapomnimy sprawdzić czy jedzie auto to Ty nas zawsze złapiesz, żeby nas auto nie przejechało. Myślę, że jesteś najlepsza mamusią na Świecie. – wypowiedziała to na jednym tchu łącząc wszystkie możliwe zdania w jedną całość. Bez ładu i składu. Ale to właśnie było piękne. Słowa wypływały z jej ust, bez żadnego filtra.
Łzy napłyneły mi do oczu. Byłam najlepszą mami na Świecie i na pewno najszczęśliwszą. Wtedy właśnie postanowiłam, że podczas świąt uczynię swoje szkraby jeszcze bardziej szcześliwymi. Zrobię to dając im siebie, swoją obecność. I tak też się stało. Pierogi, uszka, śledzie i inne tradycyjne potrawy jak najbardziej pojawiły się na naszym wigilijnym stole, ale prosto z półki sklepowej. Produkt gotowy, ewentualnie pół gotowy i było mi z tym cholernie dobrze. Panowała u nas beztroska, lenistwo, radość, brak pośpiechu. Pierwszy dzień Świąt przez pół dnia chodziliśmy w piżamach, otwieraliśmy prezenty, bawiliśmy się wspólnie i graliśmy w gry. Bez spinki, bez troski o to czy obiad gotowy, czy stół nakryty. Na śniadanie zjedliśmy czekoladę! Tak! Matka wariatka pozwoliła, tak na dzień dobry walnąć kawał czekolady.
Dziś mamy przed sobą Sylwestrową Noc. Nasz plan? Cicho i rodzinnie. Powtórka z rozrywki. Będzie pizza, popcorn, czekoladowe mufinki (ze sklepu!), soki pełne cukru i chipsy pełne soli. A pod ciepłym kocykiem, na wygodnej kanapie będziemy MY. Blisko siebie, razem. Będzie uśmiech i radość. Radość z naszej wspólnej obecności.
Korzystając z okazji, chciałabym Wam wszystkim życzyć Wspaniałego Nowego Roku. Niech spełnią się marzenia, te małe i duże. Niech zawsze znajdzie się powód do uśmiechu i radości w naszych życiu. Niech codzienność będzie tęczowa, nauczmy się dostrzegać pojawiające się kolory, nawet te najdelikatniejsze i ledwo widoczne. Cieszmy się bliskimi, doceniajmy ich, dajmy im trochę siebie. Czas tak szybko ucieka a żadne życie nie trwa wiecznie.
Na samym końcu, pragnę mocno podziękować za każdą wizytę na moim blogu, za każde miłe słowo, za każdą spędzoną u mnie chwilę, za każdy komentarz a szczególnie ten pierwszy od Seeker. Jesteście moja motywacją! Dziękuję!