Giewont, Śpiący Rycerz

Z Tatrami naszymi poznałam się mając lat 17. Moje pierwsze wakacje z chłopakiem i jego rodziną. Kilka dni w których On prowadzał mnie szlakami a moje serce z każdym krokiem wypełniała coraz większa miłość do gór. Wtedy już czułam, że będę wracać. Nie wiedziałam jak, kiedy a już tym bardziej za co, ale byłam pewna, że to uwielbienie na całe życie. Potężny Giewont pierwszy raz zdobyłam w butach sportowych marki Fila. Pamiętam, bo to były moje jedyne oryginalne buty, jakie posiadałam w tamtych czasach. Z resztą była to chyba jedyna markowa rzecz jaką posiadałam. Wracając do tych butów, to wspominam je nie dlatego, że jestem z siebie dumna, że wlazłam na Giewont w sportowych butach. Nie. Wręcz przeciwnie. Byłam zupełnie nie przygotowana na wędrówki górskie. Myślę, że żadne z nas nie było. On miał może trochę więcej pojęcia, ale ja zupełnie ciemna masa. Planowaliśmy wędrówki dzień wcześniej, wychodziliśmy wcześnie z zapasem wody i jedzenia. Nie przywołuje posiadania płaszczów przeciw deszczowych. Nie było wtedy smartfonów, neta żeby wyguglować info, poczytać, przygotować się do włóczęgi. A już na pewno nie było apek z pogodynką, którą można sprawdzać na bieżąco. Oddawaliśmy się w ręce prognozy pogody z „Wiadomości” z poprzedniego wieczora i obserwacji. Nie zdawałam sobie sprawy jak ogromne są góry. Jak one dyszą potęga, siłą i nieokiełznaniem. Kokietują Cię nieopisanymi widokami, uspokajają czujność ciszą i spokojem. Twoje oczy zamydlone są magią natury. Przenosisz sie w inny wymiar. Dusza odrywa się od ciała i chłonie krajobrazy o jakich nawet jej sie nie śniło. I tak wędrujesz sobie, czasem ignorując co podpowiada logika i zdrowy rozsądek.

Kilka dni temu (22.08.2019) doszło do ogromnej tragedii. Tragedii, którą będziemy długo pamiętać. Przebudził się „Śpiący Rycerz”, zawarczał i zabrał cztery życia ludzkie. Zranił ogrom ciał. Oprócz ran i bólu, zadał niewidzialne ciosy w serca i mentalność. Ci ludzie, już nigdy nie będą tacy sami. Skazy w sercu i psychice będą im ciążyć do końca ich dni. Wydarzył się potworny wypadek.

Tak się składa, że byłam w tym okresie w Zakopane. Przeżyłam tą burzę, słyszałam te same grzmoty, które słyszeli poszkodowani i padał na mnie ten sam deszcz. Ja i moja rodzina znajdowalismy się w dolinie, w schronisku. Byliśmy stosunkowo bezpieczni. Pamiętam ten dzień doskonale. Wycieczkę na Kościeliska zaplanowaliśmy dzień wcześniej. Pogodynka wskazywała burze od godziny siedemnastej. Wystarczająco dużo czasu, by dojść na „Ornak” i wrócić. Pogoda do świetnych nie należała. Po prawej stronie nad „Gubałówką” zza chmur wyglądało Słońce. Prawie niebieskie niebo. Od lewej nadciągały chmury. Szczyt „Giewontu” był zupełnie niewidoczny. Wiedzieliśmy, że chmury wygrają bitwę ze Słońcem. Identycznie było dzień wcześniej. Poranne Słonko zastąpił deszcz, który padał cały dzień. Wszędzie było mokro. Nawet dziś, na szlaku wciąż jeszcze stały kałuże. Pomyślałam sobie idąc spokojnie doliną, że szkoda, że taka kiepska ta pogoda. Mieliśmy rozkochać dzieciaki w cudnych krajobrazach a tu nic nie widać, wszystko tonie w chmurach. Pod koniec szlaku, kiedy już widać było czubek dachu schroniska, doszedł do nas bardzo daleki i stłumiony pomrók Nieba. Idzie burza. Serce przyspieszyło. Nigdy nie przeżyłam burzy w górach. ” Przecież jesteśmy w dolinie, schronisko tuż za rogiem. Przeczekamy w środku i wrócimy bezpiecznie” – uspokajałam samą siebie. Drugi grzmot się nie pojawiał. A nóż widelec przejdzie bokiem. Około 20 minut później walnęło już konkretnie. Wraz z grzmotem spadł ciężki deszcz. Zrobiło się ciemno. Bałam się. Siedzieliśmy na jakby ganku, w środku nie było miejsca. Nie padało na nas, ale rozświetlające pioruny pojawiały się co jakiś czas a zaraz po nich grzmoty. Młoda dziewczyna na wprost mnie siedziała na telefonie z przenośną ładowarką w ręku. Ktoś obok zadzwonił do znajomych co byli na „Gubałówce”, ponoć tam wciąż świeciło Słońce. Do schroniska docierali kolejni turyści ze szlaków. Robiło się coraz ciaśniej. Przeczekaliśmy największe wyładowania. Troche się przejaśniło, ale nie zanosiło się na znaczną poprawę. Zdecydowaliśmy ruszyć w drogę powrotną. Założyliśmy płaszcze, Jaśko wziął Miśkę na barana, ja załadowałam Noah do spacerówki, która zabraliśmy na wszelki wypadek. W taki sposób mogliśmy się poruszać szybciej. A teraz „szybko” było najważniejsze. Szybko, zanim nadejdzie kolejna burza. Deszcz padał niemiłosiernie, strumienie wody spływały drogą. Niewiele do siebie mówiąc, żeby nie zużywać energii, półbiegiem schodziliśmy w dół. Spacerówka została zajechana po tej wędrówce, tak samo jak i ramiona Jaśka. Niósł dwadzieścia jeden kilo żywej wagi przez godzinę i dwadzieścia minut non stop. Nie narzekał. W aucie usłyszałam jak dzwoni mi telefon. Raz po raz. Mama. Dobijała się do nas, bo już widziała najnowsze wiadomości. My nie mieliśmy pojęcia. Do teraz. Jaśko odpalił auto, odjechaliśmy z Kir w stronę Zakopanego. Siedzieliśmy nic nie mówiąc. Miliony myśli w głowach.

-Przecież dziś nie było pogody na wycieczkę na Giewont – przerwałam ciszę z jakimś wyrzutem i złością w głosie.

-Vi, nie wiesz co się stało, nie znasz okoliczności – on zawsze taki zrównoważony i neutralny. Zdenerwował mnie jeszcze bardziej.

– Co Ty w ogóle gadasz – naskoczyłam na niego – widziałeś rano jakie chmury przetaczały się nad Giewontem, wczoraj padało cały dzień. Poszedłbyś? No poszedłbyś? Bo ja nie. Gdzie Ci ludzie mieli głowy?

-Vi nie wiesz co się stało. Nie możesz tak kategoryzować.

Urwałam temat, bo widziałam, że dalsza dyskusja nie ma prawa bytu. Serce mi pękało, bo w grę wchodziły życia dzieci. Nie mogłam sobie tego poukładać w głowie. Dojechaliśmy do domku, włączyłam telewizor. Coraz to nowe informacje a nad głową odgłosy latających helikopterów. Non stop. W jedną i drugą stronę. W oddali słychać wyjące syreny. Byłam w samym środku ogromnej katastrofy. Niewiele powyżej mojego dachu nad głowa toczyła się walka o życie wielu ludzi a ja nic nie mogłam zrobić. Siedziałam wygodnie na kanapie. Bezpieczna. A oni tam wysoko?

Nazajutrz rano wyjeżdżaliśmy do domu. Mojej gospodyni mąż jest ratownikiem. Uczestniczył w całej akcji. Przechodziły mi ciarki po całym ciele, kiedy opowiadała mi co się tam działo.

Nie będę generalizować za namową Jaśka. Pewnie ma rację, że nie wiem co dokładnie się tam wydarzyło. Nie mam prawa oceniać. Nie będę. Jednakże chce nawołać wszystkich wybierających się w górskie wędrówki. Szanujmy góry. To potęgą z którą nie wygramy. Poczytajmy jak się przygotować na wspinaczkę, co zabrać, jak się ubrać. Idźmy na szlaki rano. Dajmy sobie więcej czasu. Burze zazwyczaj pojawiają się popołudniami. Nie porywajmy się z motyką na Słońce. Giewont i Rysy to nie jedyne szczyty i miejsca widokowe w Tatrach. Są inne, równie piękne i bezpieczniejsze. Sprawdzajmy pogodę. Jeśli pojawia się ryzyko burzy, weźmy to pod uwagę i dobierzmy trasę adekwatną do warunków pogodowych i czasu jaki poświęcimy na dojście i bezpieczny powrót. Pamiętajmy, dni teraz robią Cię coraz krótsze, podczas pochmurnego dnia, ciemno zrobi się jeszcze szybciej niż zazwyczaj. Obserwujmy niebo, analizujmy i jeśli myślisz, że może dojść do załamania pogody zawróć i udaj się w bezpieczne miejsce. Nie narażaj swojego życia. Nie warto. A już na pewno nie idź teraz na Giewont. Szlak jest zamknięty ze względu na ryzyko utraty życia. A skoro stoi takowy znak, to znaczy, że masz go uszanować. Nie ignoruj. Ktoś postawił go tam z dość istotnych powodów. Z troski o Ciebie. Tak, właśnie Ciebie. O Twoje życie. I w tym momencie pozwolę sobie na ocenę i zaszufladkowanie wszystkich tych, którzy ten zakaz ignorują. Jesteście lekkomyślni! Jesteście nierozważni! Jesteście ignorantami w dodatku cholernie egoistycznymi! Nie narażacie tylko i wyłącznie swojego życia, ale i życia potencjalnych ratowników, którzy w razie wypadku spowodowanego przez waszą nieroztropność, narażają swoje bezpieczeństwo, by was uratować. Totalny brak rozwagi.

Musiałam napisać ten wpis. Musiałam puścić w eter swoje frustracje, bo boli mnie serce i głowa, jak czytam o nierozwadze ludzi. Minęło już kilka dobrych dni od wypadku, ale ja wciąż słyszę w głowie latające helikoptery i wyjące w oddali syreny.

Jedna myśl na temat “Giewont, Śpiący Rycerz

  1. Popieram Twój apel 🙂

    Wiesz, ja od jakiegoś czasu siedzę w swojej bańce nieświadomości tego co „na świecie”. O wypadku na Giewoncie dowiedziałam się, w bardzo lakonicznych słowach, mimochodem, od swego męża wczoraj. Niemal tydzień po tych wydarzeniach…

    Aha – i ja znowu: Jaśko to bardzo mądry facet! (I silny. 21 kg tak długo na barana nieść… fiu fiu, szacun, jak to mawiają na dzielni ;))

    Polubienie

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s