
Miałam dwadzieścia kilka lat, gdy zobaczyłam go po raz pierwszy. Przechodził obok mojej małej, jednoosobowej kawiarenki, ze słuchawkami w uszach i pewnym krokiem. Wzrok wbity w dal, głowa uniesiona lekko do góry – tak, jakby świat należał do niego.
Kilka sekund wcześniej nasze spojrzenia spotkały się na krótki moment.
Duże, brązowe oczy.
Zawsze miałam słabość do mężczyzn o takich oczach. Jest w nich coś niezwykle ciepłego – poczucie bezpieczeństwa, którego nie da się wytłumaczyć. Brązowe oczy mają w sobie głębię. Mają duszę. Mówią więcej niż słowa i gesty – potrafią opowiedzieć wszystko to, czego nie sposób ubrać w zdania.
Tego dnia jego oczy też do mnie przemówiły. Powiedziały więcej, niż mogłam się spodziewać po tak krótkim spojrzeniu. I choć jego nieśmiałość nigdy nie pozwoliła mu, by wszedł i zamówił u mnie kawę czy croissanta, wiedziałam, że nadejdzie dzień, w którym nasze drogi się przetną.
A tymczasem – przez kilka kolejnych lat szliśmy równolegle obok siebie.
Myślę, że ten czas był potrzebny nam obojgu. Każde z nas musiało dokończyć swoje nieskończone sprawy, uporządkować przeszłość i dojść do nowego, zwrotnego punktu w życiu. A w międzyczasie te krótkie, niepozorne spojrzenia były wystarczającym potwierdzeniem, że oboje wciąż tu jesteśmy – że czekamy.
Nasz dzień w końcu nadszedł.
Duszący krawat, upuszczony flapjack, kilka niezdarnych słów i wymiana numerów telefonów. Trzymając w dłoni karteczkę z zapisanym ciągiem cyfr, wiedziałam, że te numery zostaną w moim telefonie – i w moim życiu – już na zawsze. Że on zostanie.
I tak się stało.
Szesnaście lat temu rozmawialiśmy po raz pierwszy – i do dziś nie przestaliśmy. Bez niego nie byłoby mnie. Jest moją podporą, moim fundamentem, moim najlepszym przyjacielem. Czasem mam wrażenie, że zna mnie lepiej niż ja sama siebie. Potrafi wyprzedzać moje myśli, rozśmieszyć mnie do łez z byle powodu, a kiedy czuję, że życie mnie przygniata – tuli mnie w ramionach i pozwala płakać.
Nikt nigdy nie otoczył mnie taką troską jak on. Stoi obok mnie, tak jak obiecał – na dobre i na złe, w zdrowiu i w chorobie. Trzyma mnie za rękę, prowadzi, a czasem – gdy opadam z sił – niesie mnie w swoich ramionach. Do przodu. Do celu.
Jest moją ostoją, moją oazą, moim drogowskazem i nauczycielem.
Mój mąż to część mnie. Bez niego nie byłabym tym, kim dziś jestem. Dał mi czas na znalezienie prawdziwej siebie, na odbudowanie tego, co we mnie kruche i zapomniane. Pokazał, że można mnie kochać bezgranicznie – za to, kim jestem. Tak po prostu.
Bo prawdziwa miłość nie potrzebuje wielkich słów. Wystarczy jedno spojrzenie – takie, które trwa do dziś.
Jeśli podobał Ci sie mój artykuł, zachęcam do zakupu mojej książki TUTAJ