
To ona. Piękna, olśniewająca, w nienagannym makijażu i z doskonale ułożonymi włosami.
Wchodzi do pomieszczenia pewnym krokiem, z głową uniesioną wysoko.
Na sobie ma perfekcyjnie dopasowaną kreację, podkreślającą każdy jej kształt.
Za sobą niesie powiew najdroższych perfum.
Jej gładka skóra błyszczy w świetle — nawilżona, jędrna, niemal nieziemska.
Uśmiecha się lekko, ukazując rząd równych, białych zębów jak z reklamy stomatologicznej.
Gdy przemawia, jej głos otula cię ciepłem.
Jej oczy wyrażają zrozumienie, a od niej samej bije najczulsze światło — takie, które nie tylko ogrzewa z zewnątrz, ale porusza twoje wnętrze.
Wypełnia cię miękkością, spokojem, poczuciem bezpieczeństwa.
Przy niej opuszczasz gardę, bo wiesz, że nie masz szans się obronić.
Otwierasz się przed nią naturalnie, bez lęku.
Ona ma w sobie tę siłę — tę niepojętą moc, dzięki której nie musisz już stawiać murów.
Znalazłeś w niej przyjaciółkę na całe życie.
Jej dłoń delikatnie muska twój policzek.
Patrzy w twoje oczy głęboko, tak, jakby czytała z nich wszystkie twoje sekrety, troski, bóle.
Poznaje twoje najczulsze miejsca — i daje ci do zrozumienia, że już nigdy nie będziesz sam.
Że nigdy cię nie opuści.
Bo ona ma to do siebie.
Jej moc, jej obecność — nigdy naprawdę nie znika.
Nawet po latach milczenia, gdy myślisz, że już odeszła, wraca niespodziewanie.
Zjawia się w chwili twojego upadku, by znów objąć cię swoim urokiem,
by podać ci rękę, której nie potrafisz odrzucić.
Jak mogłeś pomyśleć, że odeszła?
Przecież obiecała, że zostanie z tobą do końca twoich dni.
I dotrzymuje słowa.
Zawsze.
Jej ramiona, niewidzialne, oplatają cię szczelnie.
Ona — wyniosła. Piękna. Bezkonkurencyjna.
Jedyna w swoim rodzaju. Zaskakująco perfekcyjna.
Ona.
Depresja.