
Opuściłam ojczyznę w wieku dwudziestu czterech lat.
Skończyłam studia, spakowałam życie w jedną podróżną torbę, wsiadłam do autokaru i wyjechałam. Tak po prostu – bez obaw, bez strachu, bez lęku przed tym, co będzie dalej. Z sercem i głową pełną ekscytacji oraz marzeń o rozpoczęciu wszystkiego od nowa. Gdzieś daleko, jakby to mogło wymazać to, co zostawiam za sobą, i to, kim byłam.
Chyba głęboko w sobie miałam nadzieję, że osiedlając się w nowym kraju, wśród innej kultury, ludzi, języka i mentalności, stworzę nową siebie. Taką, jaką zawsze chciałam być. Nie tę poranioną przez życie i posklejaną cienką taśmą, która z każdym dniem traciła lepkość. Chciałam być nowa – niezapisana, nieskazitelna, pełna wiary i ufności w życie, ludzi i samą siebie.
Pierwszym przystankiem mojego nowego życia były Włochy – mój ukochany, cudowny Rzym.
Dlaczego właśnie Rzym? Bo zakochałam się w nim jako czternastolatka, kiedy zobaczyłam go po raz pierwszy. To słońce, ten zapach – Rzym pachnie inaczej! Uśmiechnięci, pogodni ludzie, muzyka, zabawa, wolność duszy i ciała. Miejsce, gdzie każdy mógł być sobą. Miejsce, które na zawsze skradło część mojego serca.
Niestety, Rzym szybko pokazał mi drugie oblicze życia – to dalekie od wyobrażeń. Trafiłam na niewłaściwych ludzi, którzy wyssali ze mnie cały mój młodzieńczy zapał, energię i wiarę. Praca pochłaniała sześć dni w tygodniu, a kiedy nadchodziła niedziela – jedyny dzień wolny – nie miałam już ani siły, ani ochoty, by żyć takim życiem, o jakim marzyłam.
Los chciał, że znów spakowałam swoje życie w torbę. Tym razem wsiadłam do samolotu i wylądowałam w Wielkiej Brytanii. Plan był prosty – zostać na kilka miesięcy, by „odkuć się” finansowo po włoskiej porażce.
UK nigdy nie było na mojej liście miejsc, w których chciałabym budować przyszłość. Nie przemawiało do mnie, nie kusiło, nie było Rzymem – i na pewno nie pachniało jak on.
Minęło dwadzieścia lat od tamtego dnia, gdy wysiadłam z samolotu Wizzaira z Fiumicino do Liverpoolu, po czym autobusem dotarłam na obrzeża Manchesteru. Dwadzieścia lat, które wywróciły moje życie do góry nogami.
Dwadzieścia lat, które nauczyły mnie samodzielności, pokory i liczenia tylko na siebie.
Dwadzieścia lat, które pokazały mi różne oblicza ludzi – zwłaszcza tych, których uważałam za przyjaciół. Dziś patrzę na relacje jak przez sito – przesiewam je kilkakrotnie, jak mąkę na wypiek. Nieodpowiednie grudki, które mogłyby zepsuć ciasto, bez wahania wyrzucam. Brutalne, ale prawdziwe.
Życie za granicą to nie spacer po łące pełnej dzikich kwiatów, na której piknikujesz z rodziną i przyjaciółmi. To nieustanna walka – o przynależność, o akceptację, o sprawiedliwość.
Wiesz, ile razy potraktowano mnie z góry tylko dlatego, że mam akcent? Ile razy ktoś mnie zwyzywał, gdy dowiedział się, że jestem Polką? Do dziś zdarzają się sytuacje, gdy czuję, że jestem traktowana inaczej – bo nie jestem stąd, bo nie jestem Angielką, bo brzmię inaczej.
Ignorancja zaczyna się już od pierwszego spojrzenia – moje słowiańskie rysy trudno ukryć.
Nie, nie chcę ich ukrywać. To moja tożsamość. Prawdziwa ja. Nigdy się tego nie wstydziłam. Ale boli.
Kiedyś ktoś mi bliski powiedział, że gdy założę rodzinę, tęsknota za domem zniknie – że domem stanie się miejsce, w którym są moje dzieci. Czekałam na to z nadzieją i wiarą.
Rozczarowałam się.
Im jestem starsza, tym bardziej tęsknię. Za znajomymi uliczkami, za miejscami, które budzą wspomnienia. Za rodziną, językiem, a przede wszystkim – za przynależnością. Za byciem „u siebie”.
Tutaj, w Wielkiej Brytanii, zawsze byłam i nadal jestem tylko gościem. Czasem niechcianym.
Ale wiem, że nic nie mogę z tym zrobić – bo to tutaj jest dom moich dzieci.
Wiedząc, jak bardzo ja tęsknię za swoim, nie potrafiłabym odebrać im ich domu tylko dlatego, że sama wciąż nie jestem na właściwym miejscu.