
Siedzę znów na werandzie w moim ulubionym miejscu. Mój pies przytula się do mojej nogi. Dziś otuliłam się kocem. Dzień budzi się w znacznie chłodniejszej i pochmurniejszej aurze niż przez ostatnich kilka dni. Szkoda, lubie Słońce. Dodaje energii i pozytywizmu.
Pije kawę i patrzę na wciąż rozłożony basen dla dzieci w ogrodzie. Przed oczami przelatują mi sceny z wczorajszego dnia. Dnia, który miał być jednym z tych pięknie perfekcyjnych a okazał się dniem zdechłej ryby.
Wczorajsza Niedziela rozpoczęła się wspaniale. Jajecznica z grzybami na śniadanie, kawa na werandzie w pięknym słońcu. Sprawdziłam apke pogodową, dwadziescia szesc stopni! No ba! Trzeba to wykorzystać i nie mam na myśli basenu w ogrodzie. Jedźmy gdzieś! Zaświtała mi myśl!
Z entuzjazmem popatrzyłam na męża, by podzielić się z nim wspaniałym pomysłem. Odwracając głowę w jego stronę, z żalem przypomniałam sobie, że coś stało mu się w kark trzy dni temu. Przez ostatnich kilka dni chodził jak sparaliżowany, nie mogąc absolutnie poruszyć głową. No tak. Inwalida. Nie będzie w stanie prowadzić auta.
Odetchnęłam głęboko i odłożyłam mój cudowny plan wycieczki na półkę w głowie, na inny dzień.
– Co Ci chodzi po głowie? zapytał patrząc na mnie.
– Nie nic takiego, tylko taka piękna pogoda..
– Gdzie chcesz jechać? – czy ja mam to wypisane na twarzy? – Czuję się dziś lepiej, możemy coś zrobić.
Więcej zachęty mi nie potrzeba. Przedstawiłam mężowi mój zacny plan wyjazdu do Peak District nad strumyk, gdzie dzieciaki uwielbiają skakać po wielkich kamykach. Padley Gorge jest cudownym, magicznym miejscem. Szczególnie, jeśli dochodzimy tam idąc szlakiem przez las. Inny wymiar! Ale, nie o tym dziś.
Dzieciaki zaaprobowały z entuzjazmem, tym bardziej, że do wycieczki miała dołączyć moją przyjaciółka z synem i córka. Nasze dzieci chodzą razem do szkoły, do tych samych klas, są bardzo blisko ze sobą, dobrze się dogadują i często spędzamy razem czas w dni wolne.
Poza faktem, że lubimy swoje towarzystwo, upraszcza to bardzo sprawę z dzieciakami. Jak są razem, to nie narzekają, nie marudzą, nie kłócą się między sobą. Po prostu idą i szukają sobie zajęć razem, włączają wyobraźnię i bawią się, ciesząc się swoim towarzystwem. Ważne tylko, żeby mieć ze sobą tonę jedzenia i przegryzek. Niesamowity głód wtedy ich dopada.
Zapakowaliśmy się wszyscy do jednego samochodu, co miało większy sens, tym bardziej, że różnie jest z miejscami parkingowymi. Moje dzieci w strojach kąpielowych. “Przecież ma być tak ciepło”. Ja równo jak nigdy założyłam krótkie spodenki i koszulkę na cienkich szeleczkach, co by jeszcze się przybrązowić tego lata.
Domyślam się, że już się domyślasz dlaczego to wspominam. Oczywiście, czym dalej oddalaliśmy się od domu, tym więcej chmur pojawiało się na niebie. Na miejscu docelowym, po Słońcu nie było śladu. Było szaro, wietrznie, zimno!
Mia zaczęła szczękać zębami. Ja dostałam gęsiej skórki. ‘Co do cholery stało się z pogoda? Gdzie to pieprzone Słońce?’ W mojej głowie ułożył się już szybki scenariusz o tym, jak będzie zimno, nudno – bo przecież woda w górskim strumyku jest świetna do ochłody w słoneczny dzień a nie odwrotnie i jak wszyscy popadniemy w beznadziejny humor. Ja przede wszystkim. Nienawidzę, gdy jest mi zimno!
Potrząsnęła głową, oczyściłam ją z czarno wieszczych myśli i powiedziałam nie wierząc wcale co mówię:
– “Może się jeszcze rozpogodzi.”
Oczywiście, że się nie rozpogodziło. Wręcz przeciwnie. Pojawił się delikatny, a jednak przejmująco chłodny wiatr.
Zeszliśmy w dół, znaleźliśmy fajna miejscówkę na piknik, która byłaby wprost idealna, gdyby zacne Słońce obdarzyło na wyższa temperatura. Dzieci średnio sie kwapiły na eksploracje terenu. Perspektywa dotknięcia jakąkolwiek częścią ciała, lodowatej wody była wystarczająco odpychająca. ‘Będziemy się stąd zwijać szybciej niż narodził się mój plan na tą wycieczkę dziś rano’ – pomyślałam.
Chłopcy w końcu weszli do wody z myślą budowy tamy z kamieni. Brawo Wy! Za odwagę i za inicjacje dobrej energii. Po jakimś czasie, kiedy ich ręce nabrały krwisto czerwonego koloru z zimna, poddali się. Dziewczynki przeskakiwały z kamyka na kamień, omijając wodę, ale żadna z nich nie wydawała się bawić wspaniałe.
Chłopaki gdzieś się oddalili. Nie było ich widać ale zdecydowanie było słychać mojego syna. To chyba najgłośniejsze dziecko świata. Byliśmy spokojni, żyją, nic im nie jest.
Niedługo po tym , obaj pojawili się podekscytowani. Nieśli coś na paletce od badmintona. Nie zgadniecie! Zdechła ryba! Stwierdzili, ze za wszelka cenę, będą próbować przywrócić ja do życia. Dziewczyny dołączyły do pomysłu z wiekiem entuzjazmem.
– “Ermmm…to chyba tak nie działa, ona nie dostanie kolejnej szansy jak Jezus” – wypowiedziałam pod nosem, bardziej do nas, dorosłych, aniżeli do dzieci.
Ale było już za późno. Zdążyliśmy tylko wykrzyczeć za nimi, żeby nie dotykać zdechłej ryby i nie wkładać palców do buzi! Pobiegli. Zniknęli. Nie było ich. Było oczywiście słychać mojego syna, więc wiedzieliśmy, że są w pobliżu i nic im nie jest. (Dla sprostowania potencjalnych oskarżeń o bycie nieodpowiedzialnymi rodzicami, jedno z nas systematycznie sprawdzało ich położenie, stan fizyczny i mentalny) Wszyscy byli w najlepszych ich wersjach.
I tak minęło kolejnych kilka godzin. Okazało się, że Fred (tak został ochrzczony), nie był gotowy na to by wrócić do życia. Z racji tego, jego wybawcy, zdecydowali, że zanim go pochowają, pozwolą mu doświadczyć “najlepszego czasu swojego życia”. Ja nazwałabym to inaczej. Tortury, przemoc fizyczna i mentalna, znęcanie się bardziej pasowały mi do sytuacji.
Zorganizowali mu zjeżdżalnie wodna, basen. Fred doświadczył zabawy w berka i nawet lotu na paralotni – jakkolwiek to wyglądało. W końcu, gdy nadszedł czas odjazdu, biedny, poturbowany, zapewne posiniaczony na rybi sposób był już na pewno gotowy do spoczynku wiecznego, Fred został zakopany pod kamieniem. Chłopcy zrobili pamiętne zdjęcie nagrobka. Zasalutowali i odeszli ze smutnymi minami.
– “Fred był fajnym kumplem” , powiedział któryś.
Powiem szczerze, że ja też byłam wdzięczna Fredowi za jego obecność lub nieobecność – jakkolwiek to nazwać. Gdyby był fizycznie obecny, żywy – żadne z nas rodziców, nie pozwoliłoby na jego odbyte przygody. Fred ze swoim magicznym pojawieniem się, przyniósł niesamowite przygody, doświadczenia i nieprzewidywalny tok wydarzeń. Fred uratował popołudnie. Fred był naszym bohaterem.
Mam nadzieję, że spoczywa już spokojnie pod swoim kamieniem i żaden inny, mały człowiek z wielkim sercem, nie znalazł go i nie chce przywrócić go znów do życia. On już ma dość wrażeń po spotkaniu z naszymi dzikimi dziećmi.
A my? My mamy kolejną historię, którą będziemy opowiadać latami – historię o Fredzie, bohaterze z nurtu strumyka.