
Pokorna, grzeczna i niewidzialna..
Zostałam wychowana, by uszczęśliwiać.
Od najmłodszych lat moim zadaniem było sprawiać, by inni czuli się dobrze — wszyscy, tylko nie ja.
Miałam się uśmiechać, nawet jeśli nikt nie odwzajemniał mojego uśmiechu.
Miałam być grzeczna, posłuszna, pokorna. Nie pyskować, nie sprzeciwiać się, nie okazywać złości.
Zawsze mówić „dzień dobry”, zawsze ustępować, zawsze się dzielić. Oddawać zabawkę, jeśli ktoś tylko spojrzał na nią z zainteresowaniem.
Wychowano mnie w przekonaniu, że jako dziewczynka, a później kobieta, mam dbać o dom, rodzinę, ogródek i całą resztę świata, który nieustannie czegoś ode mnie oczekiwał.
W wieku, w którym inne nastolatki przeżywają pierwsze miłości i kłótnie z przyjaciółkami, ja zarządzałam całym domem i młodszym rodzeństwem. Wszystko musiało być zrobione perfekcyjnie — bo jeśli nie, był krzyk, złość, rozczarowanie.
A ja nie chciałam, żeby mama znowu na mnie krzyczała.
W szkole musiałam mieć najlepsze stopnie. Nie dlatego, że chciałam — tylko dlatego, że mama miała być dumna.
Nie potrafiłam mówić o tym, co czuję. Nie wiedziałam, czego naprawdę chcę. Zawsze robiłam to, czego się ode mnie spodziewano.
A spodziewano się wiele.
Kiedy weszłam w dorosłość, niosłam w sobie te same wzorce: cichość, zgodność, gotowość do poświęceń.
Świat szybko pokazał mi, jak łatwo można wykorzystać kogoś, kto nie umie stawiać granic.
Byłam dobra, pomocna, lojalna — i wielokrotnie za to zapłaciłam.
Zrozumienie, że tak żyć się nie da, przyszło z czasem.
Ale nawet wtedy nie potrafiłam po prostu przestać.
Bycie „uszczęśliwiaczem” wchodzi w krew. To nie nałóg, który przynosi ulgę. To raczej przyzwyczajenie do bólu, którego nauczyłam się nie zauważać.
Kiedy zostałam matką, wiedziałam jedno — moje dzieci nie mogą iść tą samą drogą.
Nie chcę, żeby żyły dla innych kosztem siebie.
Nie chcę, żeby z uśmiechem na twarzy gasły w środku, byle tylko ktoś inny poczuł się dobrze.
Chcę, żeby umiały uszczęśliwiać siebie.
Żeby wiedziały, że ich uczucia i potrzeby są ważne.
Że mają prawo mówić „nie”.
Że nie muszą zasługiwać na miłość — bo już same w sobie na nią zasługują.
Nie wychowuję egoistów.
Uczę empatii, troski, wrażliwości na drugiego człowieka.
Ale równocześnie powtarzam im każdego dnia:
Traktuj innych tak, jak sam chciałbyś być traktowany.
I traktuj siebie z tą samą czułością.
Jeśli czujesz się niekomfortowo — powiedz o tym.
Jeśli czegoś nie lubisz — nie rób tego na siłę.
Jeśli ktoś Cię rani, choćby słowem — odejdź.
Nie musisz być niczyim ratownikiem.
Chcę, żeby otaczali się ludźmi, którzy ich kochają i szanują.
Żeby robili rzeczy, które dają im radość, nie tylko aprobatę.
Żeby byli sobą — bez strachu, bez wstydu, bez maski.
Bo ich serca są piękne.
Pełne dobra, empatii i miłości.
I chcę, żeby nigdy nie musieli ich ukrywać.
Zamów moją książkę: